Andrzej Wołkowski – Całe życie z hokejem (Zawodnik, trener w latach 1932 – 1970)

Znacie sylwetkę tego sympatycznego pana? Na pewno! Widzicie go codziennie jak przemierza Rynek Cieszyński, widzicie jak spokojnie udziela jeszcze ostatnich wskazówek zawodnikom przed meczem, jak stoi przy bandzie, a później jak nerwowo zapala papierosa lub niecierpliwie bije kijem o bandę, dając swoim chłopcom im tylko wiadome sygnały.

To jest właśnie Andrzej Wołkowski - „Jędrek” – ten, który przed wojną spośród 35 tysięcznej rzeszy hokeistów Polski wytypowany był do reprezentacji Europy na mecz z Kanada.

Mówicie, że postarzał się troszeczkę. Może zresztą – czas robi moje. Pozostał jednak młody duchem i wspomnieniami, które jeśli Was nie nudzą, podamy w wielkim skrócie.

I znowu w Cieszynie. Nie darmo zresztą mieszkancy tego grodu z dumą mówią, że ktokolwiek choć przez krótki okres czasu przebywać będzie w tym bądź co bądź małym mieście, pozostanie mu wierny w sympati – połknie cieszyńskiego bakcyla. Tak właśnie stało się ze mną. Po raz pierwszy byłem w Cieszynie w 1935 roku, później już po wojnie bywałem kilkakrotnie przejeżdżając do Czechosłowacji, Cieszyn, jego stare uliczki, urok piastowskiego grodu, specyfika życia, tak żywe i gorące zaintersowanie hokejem, wreszcie tysiące nagabywań „Jędrek opowiedz, jak to było tam albo tu” skłoniło mnie, że po raz wtóry zabieram się do spisania moich wspomnień, bogatych, jeszcze żywych, nieprzebrzmiarych. Przyznam się, że czynię to z przyjemnością, niepozbawioną jednak bliżej nieokreślonego uczucia. Takiego uczucia, jakim na przykład żegna się zachodzące sierpniowe słońce.

A więc – jeśli dopisze mi w szczegółach pamięć i pozwoli na to dziennikarskie pióro odbędziemy razem podróż w przeszłość, dla mnie piękną – bo bezpowrotną, a dla Was może ciekawą.

Uwaga! – Gwizdek sędziego zaczynamy!

No, cóż wypada powiedzieć, że się urodziłem (nie mogło być niestety inaczej w rolu… kobiety będą ciekawe, nie powiem jednak), w Krakowie, w którym wyrosłem i gdzie otrzymaiem pierwsze ostrogi zawodnika.

Zaczeło się całkiem niewinnie. Chodziłem jak wszyscy chłopcy w moim wieku na ślizgawki, ujeżdzałem ku utrapieniu przechodniów chodniki. Traktowałem to jednak jako zaprawę. Do czego – jeszcze nie bytem zdolny określić, zwłaszcza, że marzyły ml się i narty i łyżwy. Moja matka, która była miłośniczką łyżwiarstwa, ale oczywiście łyżwiarstwa popisowego pasowała mnie niemal od kolebki na „artystę lodu”. Śniły jej się zapewne światła kolorowych reflektorów, tłumy rozentuzjazmowanych widzów i je| syn w pięknym czarnym fraku wykonujący piruety, ewolucje, tańczący starą szkołą strausowskiego walca. Nic z tego. W moich żyłach płynęła młoda, rozigrana krew. Jeśli ktokolwiek pamięta mnie z czasów szkolnych lub gimnazjalnych (a zdążyłem się przekonać, że w Cieszynie są tacy) – to przyzna mi rację.

Nie odpowiadało mi łyżwiarstwo figurowe. W tym czasie byłem jak dziki, młody konik, nęciły mnie przestrzenie, gonitwy, przeszkody. Mimo to przypinałem łyżwy (kochana mama tak chciała), uczyłem się jeździć i jeździłem. W miarę jak zacząłem stawać już pewnie na lodzie zasmakowałem w łyżwach. Smak pierwszych zwycięstw przynosiły mi „wygrane” wyścigi, które z kolegami organizowaliśmy na ślizgawkach Sokoła lub w Parku Krakowskim. Odtąd łyżwy zaczęły mnie pasjonować. Punktem zwrotnym, a właściwie początkiem mojej kariery była propozycja pewnego pana, jak się później okazało kierownika sekcji hokejowej Towarzystwa Sportowego „Sokół” - Aleksandra Kłaputa, który ni mniej ni więcej po jakiejś tam gonitwie na ślizgawce oświadczył mi, że zapisze mnie do sekcji hokejowej. No, to już było za wiele jak na moje młode serce i nerwy. Dziś gdy przypominam sobie to pierwsze silne wzruszenie, bledną przy nim wszystkie inne. Wyobraźcie sobie, że nie mogłem spać, jeść, chodziłem odurzony i niecierpliwy, kiedy i czy na pewno dostanę kij i łyżwy z prawdziwego zdarzenia.

Dostałem i wraz z nimi dostawiłem pierwszych wypieków wstydu. Jakże zresztą mogło być inaczej skoro hokeju nie nie miałem zielonego pojęcia, a tu jak na złość znalazłem się w centrum uwagi samego kierownika sekcji.

Nietrudno się domyśleć, że mając szesnaście lat i ani krzty doświadczenia, niepowodzeń miałem bez liku, Krążek uciekał mi spod łopatki kija, nogi drżące z emocji i zdenerwowania odmawiały często posłuszeństwa, Próbowałem strzałów na bramkę. Nie wychodziły z żadnej tak skwapliwie dobieranej pozycji Byłem jednak za duży i w moim pojęciu za dorosły, aby się rozpłakać, choć uczyniłbym to z rozkoszą.

Mimo niepowodzeń i wbrew „nadziejom” wszystkich, których wtajemniczyłem w moje „wieczorowe randki” zniechęcenie nie przychodziło. Przychodziła jednak, o ironio wiedza, oczywiście hokejowa. Po którymś tam treningu prowadzonym zresztą przez samego siebie (o trenerze wtedy nie było słychać), próbowałem strzałów na bramkę. Pomógł ml w tym sam Antoni Reymen – as „Sokoła”, który „moimi rękami” kierowanymi przez siebie oddał celny strzał na bramkę.

„Ależ to całkiem łatwe – wykrzynąłem. „Poczekaj smarkaczu, jeszcze ci ręce spuchną z tej łatwizny” – zareplikował Reyman. Istotnie, tego samego wieczoru i w wielu, wielu następnyeh miałem możność przekonać się o tym.

Pozwólicie,. że na moment przerwiemy naszą podróż w przeszłość. Przypomniał mi się bowiem pwien incydent z Cieszyna, kiedy to w roku 1945 wracając z drużyną z Czechosłowacji rozgrywaliśmy tu na lodowsku mecz z „Piastem”. Jakiś podenerwowany mocno kibic obrzucał niemiłosiernie wyzwiskami Michalika - wielokrotnego obrońcę polskiej drużyny reprezentacyjnej. Michalik nie wytrzymał nerwowo, zdjął rękawice, i tak silnie nimi uderzył kibica, ze ten upadł na bandę. Dzisiaj przypomniał mi ten fakt jeden z cleszyniaków twierdząc, że to właśnie ja byłem tym, który tak rozłożył niefortunnego krzykacza.

Otóż nie. Nigdy wbrew pozorom (jestem i byłem przecież wysokim i masywnym mężczyzną) nie rozbijałem się ani na lodzie ani na lądzie. Tak było i w owych dniach na których przerwaliśmy nasze opowiadanie. Mimo, że koledzy nie jeden i nie dwa razy drwili i śmiali się z moich nieudanych „dryblingów” nie wyszedłem z siebie. Spokój, spokój i dyscyplina wewnętrzna były moimi przewodnikami do kariery.

Hokej wszedł mi już całkowicie w krew. Trenowałem zapamiętale, ale też były wyniki mojej pracy. Dostałem wreszcie granatowy wełniany dres z emblematem Sokoła i z numerem 7. Ten numer zresztą nosiłem do końca moich dni hokejowych, a wtedy w pierwszym spotkaniu z Wawelem strzeliłem 7 bramek. Wszystkie bramki padły z przeboju, każda podniecała mnie do następnej. Szalałem na lodzie, łyżwy same niosły, myśl moja, jeśli pracowała to tylko nad krążkiem.

I Otrzymałem za to nagrodę. Nie, to nie były ani hymny pochwalne w gazecie, ani zdjęcia na czołowej stronie, ani pocałunek pięknej krakowianki. To było coś większego i cenniejszego dla mnie. Otrzymałem awans do pierwszej drużyny Sokoła.

Dwa dna później rozegraliśmy mecz z Cracovią, w którym grałem na prawym skrzydle ataku Sokoła. To był piękny, niezapomniany dzień. Nie odważyłem się wtedy na żadne samotne rajdy, przeboje. Podawałem zasilając atak. Moim zdaniem było to najlepsze rozwiązanie. Wygraliśmy różnicą jednej wprawdzie bramki, ale przecież wygraliśmy.

Wtedy poczułem prawdziwy, przyjemny aż do skurczu serca smak zwycięstwa. Pamiętam gorący pocałunek mamy (biedaczka pogodziła się, że nie będę „artystą”), uśmiech „mojej” dziewczyny, moje nazwisko w gazecie i zazdrosne nieco spojrzenia innych kolegów. Tak „bohaterem” można czasem być mając 17 lat.

MÓJ PIERWSZY MIĘDZYNARODOWY DEBIUT

Nowy rok, a był to już 1930, rozpoczął się dla mnie wcale nieźle. Przede wszystkim z mamą podpisane zostało całkowite zawieszenie broni. Zaraz na początku drugiego półrocza 1 klasy (uczęszczałem wtedy do VII Gimnazjum im. Jaworskiego w Krakowie) poprawiłem znacznie stopień z historii. Ten przedmiot był zawsze dla mnie tym, czym święcona woda dla wiernego Izraelity. Dodam, ze wykładowcą historii był zagorzały kibic Cracovii, której przecież ostatnio strzeliłem bramki. Skoro więc byłem nie przygotowany, a o ile miało to miejsce po meczu – dwója murowana. Najważniejsze jednak wydarzenie tego roku to spotkanie z czechosłowacką drużyną z Opawy, w którym miałem grać. Niestety w tym spotkaniu wypadłem poniżej moich możliwości. Zresztą nie tylko ja wszystkim nam po prostu nie wychodziło. W elekcie przegraliśmy różnicą trzech bramek.

Przyznam, że po tym meczu obiecywałem sobie bardzo wiele. Czesi w poprzednich okresach i w latach trzydziestych zdobywali laury na wszystkich niemal lodowiskach Europy. Przecież do roku 1928 zdobyli sześć razy tytuł mistrza Europy a kilka razy zajęli drugie miejsce. Podczas gdy nasi sąsiedzi mieli już ustaloną markę, my po roku 1926 na mistrzostwach w Davos stawiamy dopiero pierwsze poważniejsze kroki, ale nie bez skutku. Przegry warny bowiem różnicą jednej bramki z drużynami Austrii Francji.

Później dopiero notujemy znaczny rozkwit polskiego hokeja. Dość powiedzieć, że w igrzyskach olimpijskich w St. Moritz zajmujemy piąte miejsce, a na mistrzostwach Europy w Budapeszcie w 1929 roku ulegamy Czechosłowakom tylko 1:2.

Tak .więc mecz z drużyną opawską przegraliśmy. W moim przekonaniu – oczywiście wyolbrzymionym – ja osobiście przegrałem wielką stawkę. Wydawało mi się, że już nigdy nie stanę do zawodów z drużynami zagranicznymi. Zacząłem intensywnie trenować, szlifując przede wszystkim technikę jazdy. Treningi trwały 6 a nawet 8 godzin, (tak, tak, nie dwie godziny, jak to ma miejsce dzisiaj), przeważnie wieczorami i nocami. Nie rzadko wracałem do domu kiedy blady świt osiatnie kładł już ciene na miasto. Trenmgi ułatwiały nam ponadto urocze mamy ze swoimi po ciechami. Wiadomo bowiem ze ucząc małe dziecko jazdy na łyżwach, trzeba stale utrzymywać się w pozycji pochylonej tak charakterystycznej dla hokeja. Prześcigaliśmy się więc z kolegami wybierając dzieci do nauki. Nie zawsze jednak chodziło nam tylko o dzieci, częściej przynętą była… przemiła mamusia.

Wiosną i latem lubiłem wiosłować. To również znacznie poprawiało moją kondycję, zwłaszcza, że ta dyscyplina sportu wyrabia wszystkie niemal mięśnie. Miałem zresztą i tu niezłe wyniki. Przypominam sobie, że brałem , udział w wioślarskich mistrzostwach Polski startując w czwórkach, bezpośrednio po morderczych wyścigach w ósemkach. Sternikiem naszej 4 – ki był sam kierownik drużyny hokejowej „Sokoła”- Olek Kłaput. Wskutek zbyt wielkiego wysiłku no i przypuszczalnie z emocji (wygraliśmy o pół długości) za metą zemdlałem w łodzi. Mimo to nie zaprzestałem tej suchej zaprawy myśląc ciągle o poprawieniu formy przed sezonem hokejowym.

Nadszedł rok 1931. W lutym na lodowisku krynickim odbywały się mistrzostwa świata w hokeju z udziałem 11 państw.

No – nareszcie zobaczę najwyższą klasę mistrzów krążka, świetne drużynyCzechosłowacjiNiemiec, a przede wszystkim samych Kanadyjczyków.

WIELKIE PRZEŻYCIE

Pojechałem do Krynicy. Tydzień spędzozony tam na oglądaniu zawodów, na rozmowach, rozmyślaniach, a nawet na bezmyślnym kręceniu się wśród zawodników byl dla mnie wielką szkołą. Polska dobrnęła szczęśliwie do rundy finałowej, chociaż nasz pierwszy mecz turniejowy z Czechosłowacją przegraliśmy 1:4, z Kanadyjczykami uzyskaliśmy po zaciętej, a chwilami nawet równorzednej walce wynik 0:3. Piękne przemyślane zagraniaTupalskiego w tym meczu wywoływały niekłamany zachwyt na trybunach, a entuzjazm publiczności doszedł już do szczytu, kiedy w siatce kanadyjskiej znalazł się krążek ze strzału Materskiego. Niestety, sędzia nie uznał tego strzału. Mecz z Francją wygraliśmy po dogrywce 2:1, natomiast z Austrią przegraliśmy 1:2. Mecz ze Szwecią przyniósł nam piękny sukces. Z tak silnym przeciwnikiem wygraliśmy 2:0. minimalnie ulegamy drużynieUSA 0:1

Ale oto zbliżała się runda finałowa. Polska drużyna stanęła na tafli ponownie jako przeciwnik Czechosłowacji. W tabeli rozgrywek orientowałem się, rzecz jasna, doskonale. Jeśli wygraamy lub zremisujmy – kombinowałem – tytuł mistrza przypadnie Austrii, dla nas pozostanie wicemistrzostwo.

Mecz należał niewątpliwie do najciekawszych tego turnieju, dlatego też miał bardzo dramatyczny przebieg i obfitował w faule. Ławka kar była niemal stale zajęta przez zawodników obydwu drużyn. Sokołowski zasiada tam dwukrotnie. To ostatnie zwłaszcza orzeczenie arbitra zawodów Pana Lonicq doprowadziło trybuny do białej gorączki, w efekcie której na środku tafli znalazł sięsymboliczny kalosz.

Mecz zakończył się wynikiem remisowym 0:0 przynosząc tytuł mistrza Europy Austrii, Polsce zaś tytuł wicemistrzowski. Mecz finałowy o mostrzostwo świata, przyniósł zwycięstwo Kanadyjczykom.

Na lodowisku w barwnej defiladzie raz jeszcze przejrzałem najlepsze drużyny. Pamiętam, stałem, smukły, wyprostowany i chłonąłem szeroko rozwartymi oczyma prężność, siłę i urok szatanów lodu.

Najbardziej imponował mi – uznany zresztą przez wszystkich oglądających zawody – gracz kanadyjski dr Wattson. Był on dla mnie wówczas niedoścignionym ideałem zawodnika, któremu oczywiście chciałem dorównać, nauczycielem fenomenalnych dryblingów i zwodów ciałem. Dr Wattson potrafił np. na jednym z meczów trzy razy objechać boisko, aby strzelić bramkę, nie oddając ani na moment krążka. Taka kondycja i ten drybling!!!

Na zakończenie zawodów miał miejsce pikantny moim zdaniem wypadek. Przypominam, że był to rok 1931, rok, w którym między innymi nasze orkiestry rozrywkowe stawiały dopiero pierwsze kroki w Interpretacji nowego stylu muzyki – jazzu. Oczywiście koncerty tych orkiestr przypominały bardziej kakofonię niż jazz. Aby uświetnić turniej krynicki, no i przypuszczalnie „pochwalić się” przed gośćmi zagranicznymi, że i my też, a jakże, potrafimy grać na srebrnej trąbce, organizatorzy zaprosili taką właśnie orkiestrę jazzową na bankiet pożegnalny urządzony w salach hotelu „Lwi gród”.

Po oficjalnych uroczystościach zamknięcia, wręczeniu nagród i odznaczeń w chwili,. kiedy nie przebrzmiały jeszcze echa spontanicznych oklasków i wielkich wzruszeń, zawodnicy kanadyjscy nie wytrzymując przypuszczalnie nerwowo piskliwego jazgotu granych foxtrotów, schimów i charlestonów, wyszli na podium, odbierając dosłownie muzykom ich instrumenty.

Wszyscy biorący udział w bankiecie na chwilę zamarli w przekonaniu, że „zamorscy diabli” chcą spłatać nowego figla. Porozpruwali przecież uprzednio wszystkie poduszki w hotelu, w którym byli zakwaterowani, wysypując pierze na ulicę, poprzecinali łyżwami dywany i porozbijali stylową ceramikę.

A tymczasem – popłynęły piękne nowoczesne i w najlepszym wykonaniu melodie jazzowe, takie, jakich nie słyszało jeszcze polskie ucho. Nie muszę mówić, co się działo na sali. Wszystkich ogarnął szał tańca i . muzyki. Właściciele instrumentów nie chcieli nawet słyszeć o swoim powrocie na podium.

PO RAZ DRUGI ZWYCIĘŻA HOKEJ

Skończył się turniej krynicki. Mistrzostwa świata były dla mnie wielkim, bardzo wielkim przeżyciem, lekcją, ucztą, ale też i… rozczarowaniem. Przed moimi zachwyconymi oczyma, przed moją rozpaloną wyobraźnią przewinęli się najwięksi mistrzowie krążka. Ta właśnie konfrontacja umiejętności, stylu I talentu hokejowego była dla mnie żenującym wprost rozczarowaniem. Moja gra „mój hokej’ nie dostawał tym mistrzom nawet do przysłowiowych kostek. To stwierdzenie piekło, bolało niesamowicie. Uparcie powracała myśl, kłuła jak szpilka – rzuć hokej – to nie ma sensu, klasą i tak nigdy nie będziesz, a być tylko pionkiem, to przeciez nie w twoim stylu. Może mama miała rację? Może lepiej zacząć jazdę figurową, po długich wzmaganiach wewnętrznych zwyciężyła młodość i nie opanowana już namiętność do hokeja. Pozostałem jej wierny. Teraz dopiero. po tylu bolesnych spostrzeżeniach, bogaty w obserwacje i rady niektórych .zawodników kanadyjskich, z którymi udało mi się nawiązać kontakt, postanowiłem usilnie nad sobą pracować. Zacząłem intensywnie trenować, przygotowując się z zapałem do sezonu 1931/32.

Wielkie przeżycia przychodzą w momentach najmniej oczekiwanych To podobno tak, jak z milością „która zjawia” sie nagle, gdy śnisz, o. niej najmniej. Takie przeżycie spotkało mnie w sezonie 31/32. Był. to mecz z drużyną Kanadyjczyków z Ottawy, rozegrany wKrakowie. Nie trudno się domyśleć, że nasza drużyna „milczała” na lodowisku. Przez dwie tercje na bramke gości nie padł ani jeden strzał. Kilka anemicznych strzałów posyłanych tak „strachliwie” w trzeciej tercji, bramkarz kanadyjski wyłapywał z uśmiechem na twarzv. I nagle już nie pamiętam, jakim cudam znalazłem się oko w oko z uśmiechniętym spokojnym bramkarzem. Na moment stracąłem przytomność umysłu. Nie wiedziałem zupełnie co począć z tą uprzykszoną czarna muchą, która trzymałem na łopatce kija. Przyczajony, uśmiechnięty wciąż ironicznie bramkarz czekał. To mnie poderwało. Czułem jak lecę niemal z chmur na ziemię. Strzelaj, strzelaj – krzyczały trybuny. Wyrzuciłem krążek. Przeleciał lekko ponad bramkę i trafił… w kibica, uczępionego na słupie telegraficznym. Odprężenie na trybunach wyraziło się przeciągłym okrzykiem rozczarowania i salwą śmiechu.

Podcięło mi nogi. Paliłem się ze wstydu. Najchętniej byłbym uciekł gdzie pieprz rośnie. Tak spudłować!

Ze spotkania tego wyniosłem jednak naukę, która zresztą, jak sobie przypominacie nie była mi specjalnie obcą. Spokój, spokój i opanowane nerwy, tylko tym mogłem dojść do wyników. Mecz przegraliśmy w stosunku 0:8.

Szybkimi krokami zbliżała się Olimpiada Zimowa w Lake Placid (USA). Spośród 30 zawodników polskich wyłoniono reprezentację w składzie: Ludwiczak, Stogowski, Maurer, Sokołowski, Aleksander Kowalski Adam Kowalski („Roch”),Marchewczyk. Sabiński, Materski, Adamowski, Tupalski, Krygier. A ja? — Tak marzyło mi się w. w 19 – letniej głowie, że może i ja… Nie pojechałem. Po prostu nie „wytypowano” mnie.

Olimpiada w USA… Oglądana z Krakowa

Sezon 1931/32 upłynął mi przede wszystkim pod znakiem silnego i regularnego treningu. Gratem w spotkaniach międzyklubowych. reprezentowałem barwy Krakowa w spotkaniu z drużyną lwowską (1:1). Największą jednak sensacją sezonu hokejowego było 1. zwycięstwo Sokoła nad Cracovią (2:1). To zwycięstwo – nie chcę być zarozumiałym – było moim udziałem i moją zasługą. Pierwszą bramkę dla Sokoła zdobyłem ja, drugą strzelił „Kalman” i (W. Michalik) również z mojego podania.

W tym czasie obserwowałem pilnie przebieg i rezultaty olimpiady zimowej. Wieści były różne.

Przed przybyciem do Lake Placid nadi chłopcy rozegrali kilka spotkań towarzyskich. dość zresztą ciężkich, które jak się później okazało, bardzo ich wyczerpały, nie poprawiając bynajmniej ich kondycji. Tak więc w pierwszym meczu z Niemcami przegrywamy 1:2, z Ameryką 1:4, Kanadzie ulegamy 0:9, w drugim spotkaniu 0:10. Mecz ten w ogóle był „rewelacją”, zgromadził bowiem aż… 42 widzów na tys. miejsc, przy czym wszystkie miejsca były na tzw. wolna kartę. Jeszcze jedna porażka z Niemcami (1:4) i hoksiści polscy ostatnie miejsce – czwarte za Kanadą, USA Niemcami (w olimpiadzie brały udział tylko 4 państwa). W drodze powrotnej rozegrano jeszcze kilka spotkań towarzyskich, ale sukcesy odniesione w nich były raczej wątpliwej wartości i rzecz jasna nie „osłodziły” ani też nie zrehabilitowały polskiego hokeja.

Takie wiadomości nie budowały mnie wcale. I właśnie z tego wewnętrznego marazmu, ukrytego żalu do naszej, reprezentacji wyrwało mnie wspomniane już powyżej zwycięstwoSokoła nad Cracovią. Znowu poczułem się pewny, znowu lód. łyżwy, hokej wabiły mnie wszystkimi wdziękami.

W tym czasie odbywały się w Krynicy mistrzostwa Polski. Sokół zwycięstwem nad Cracoviązapewnił sobie udział w turnieju krynickim.

Największą jednak klasę reprezentowała w owych latach drużyna AZS Warszawa, zTupalskim, Adamowskim, Krygierem.

W ogóle poziom polskiego hokeja z roku na rok stale się podnosił, przede wszystkim zaś, dzięki systematycznej pracy w klubach, kontaktom zagranicznym, otwarciu sztucznego lodowiska w Katowicach i wyławianiu młodych talentów. Bardzo ciekawą i jak się okazało wspaniałą w skutkach formę treningu „wynalazł” Tarłowski, póżniejszy mistrz Polski w tenisie. On to wprowadził grę w tenisa… na lodzie i oczywiście na łyżwach, twierdząc, że taki trening wyrabia doskonale refleks, uczy opanowania, startów i hamowania przez dochodzenie do siatki, cofania itp.

WRESZCIE NA LODOWISKU MISTRZÓW

Wróćmy jednak w naszych wspomnieniach do turnieju krynickiego., Mimo że tak wiele obiecywano sobie po .reprezentacji Krakowa, a ja osobiście i cieszyłem się, że wreszcie stanąłem na „lodowisku mistrzów” – w turnieju krynickim nie odegraliśmy większej roli. Finały mistrzostw zostały zresztą przerwane ponieważ trzeba.było zająć się .przygotowaniami do zbliżających się mistrzostw świata w Pradze.

Rozegraliśmy kilka spotkań, przy czym do jednych z ciekawszych najeżało spotkanie reprezentacji Krakowa z Ogniskiem Wilno. Bramkarzem naszego przeciwnika był dzisiejszy kierownik szkoleniowy PZHL mgr Wiro-Kiro. W drużynie grali znani bracia Godlewscy. Andrzejewski, prof. uniwersytetu Weysenhoff. Ja grałem w ataku na centrze. W meczu tym próbowałem wszystkich moich „metod”, ale jakoś mi „nie wychodziło”. Wreszcie, po którymś tam dryblingu pilnowany skwapliwie przez Andrzejewskiego dotarłem do bramki. Stanąłem na przeciw przerażonego bramkarza. W ułamku sekundy uczyniłem ruch jakobym chciał wyrzucić krążek Bramkarz rzucił się na lód, chwycił mnie za nogę w przekonaniu że właśnie tuż obok nogi, a może nawet w jego rękawicy znajduje się krążek. Tymczasem krążek leżał obok. Zrobiłem większy rozkrok i spokojnie wprowadziłem krążek do pustej bramki.. (Ten trick był zresztą moją specjalnością).

Wiro-Kiro trzymał mnie nadał za nogę, mimo, że zabłysło czerwone światełko, a zgromadzona publiczność nagrodziła ten zabawny epizod brawami. Nie wytrzymałem dłużej tego „aresztu” i spokojnie powiedziałem: „Władziu, puść mnie już przecież krążek jest w bramce”.

Wyobrażacie sobie minę oniemiałego ze zdumienia bramkarza. Mecz ten wygraliśmy dość wysoko.

Mecz finałowy Pogoń – Legia (AZS odpadł) rozegrany został dopiero w marcu w Katowicach i trwał przeszło 2 godziny 50 minut. Mimo kilku dogrywek stan meczu 0:0 nie uległ zmianie. Mistrza Polski na rok 1933 nie wyłoniono.

JADĘ DO PRAGI

Nareszcie spełniły się moje marzenia. Zostałem powołany do kadry reprezentacji Polski i miałem brać udział w mistrzostwach świata na rok 1933 w Pradze.

Cała drużyna, ba. całe zastępy hokelstów i sympatyków polskich brały udział choćby tylko pośredni w przygotowaniach do mistrzostw. Wśród zawodników wyjeżdżających do Pragi ja byłem najmłodszy. Z tego też tytułu (choć moim zdaniem powinno być Ineczej) znosić musiałem różne przykrości od kolegów, którzy „używali sobie” na mnie i zatrudniali mnie do wszelkego rodzaju prac, jak noszenia walizek, czyszczenia butów itp. Nie ominął mnie przy tym „chrzest”. Był to właściwie już trzeci z kolei, bowiem po raz pierwszy „lanie” na mniejszą skalę otrzymałem wstępując do pierwszej drużyny Sokoła, drugie, kiedy reprezentowałem barwy Krakowa na turnieju krynickim i trzecie przy pierwszym wyjeździe za granicę. Oczywiście, to było najsilniejsze, „chrzcili” przecież tacy jak: Sokołowski, Ludwiczak. Stogowski. Pamiętam, że leżałem spokojnie i przyjmowałem każde uderzenie bez szemrania. Zacisnąłem usta i liczyłem: 11 12, 13, 14. No nareszcie cała drużyna w komplecie. Piekący ból pewnej części ciała dokuczał mi aż do Pragi, a nawet powiedziałbym, później już zimna tafla lodu nie działała wcale kojąco.

No ale dość dygresji. Przyjechaliśmy do Pragi - tej Pragi o której jedni mówią, że jest złota, inni. że jest najpiękniejszym miastem Europy. I jedno i drugie jest prawdą… chociaż kto wie, dla mnie może Kraków… Warszawa- I ale to już sprawa sentymentu.

Ja – nowicjusz poszedłem oczywlście na Zimowy Stadion, gdzie miały rozgrywać się mistrzostwa. Stadion jest pięknie położony w samym sercu Pragi na wyspie Wełtawy. Kryształowe lustro lodu obramowane jakby wygodnymi trybunami, wysokie bandy (o dziwo – nie spotkałem takich dotychczas, katowickie lodowisko, miało przecież bardzo niskie bandy) zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Stałem jak przed sanktuarium. A więc to tu? – Muszę pokazać, muszę dać z siebie wszystko! Od tego debiutu zależy może bardzo wiele…

Co to – gwizdek? Ale tak, zagadaliśmy się proszę państwa. Pierwsza tercja naszych wspomnień pooobniej jak pierwsza tercja w mojej karierze sportowej skończona. Pozwólcie zatem – pójdziemy na papierosa, na herbatkę. A ja… zasłuchany w melodię dawnych dni poruszonych wspomnieniami w waszym spokojnym mieście odnajdę znowu siebie.

Jesteśmy więc już wszyscy w Pradze. Po oficjalnym otwarciu mistrzostw i zrzuceniu z samolotu wieńca Laurowej na stadion, rozpoczęły się mecze hokejowe. W pierwszym dniu rozegrano ich cztery. Polacy należeli do grupy w której znajdowały sięNiemcy i Belgia.

Nasz premierowy mecz wypadł nam z Niemcami. Przed meczem przyrzekałem sobie solennie, że nie dam się ponieść własnym ambicjom i staremu przyzwyczajeniu: i raidom. Ale gdzie tam! Dostawszy krą.zek jak oszalały pędziłem na bramkę przeciwnika, głuchy i nieczuły na wołanie kolegów Materskiege Sabińskiego. I tym razem udało mi się kilkakrotnie przedostać pod bramkę, ale niestety ani jeden raz krążek nie znalazł się w siatce.

Po pierwszej bezbramkowej tercji, Niemcy wzięli się ostro do roboty w drugiej – w efekcie czego padła pierwsza bramka strzelona przez doskonałego zawodnika Jaennecke. Wkrótce ten Jaennecke ustalił wynik meczu 2:0.

Moje zachowanie na meczu te właśnie solowe rajdy bardzo mi zaszkodziły i w spotkaniu z Belgami kapitan Adamowski chcąc mnie ukarać kazał mi odpoczywać za bandą.

Czułem się, jakbym dostał obuchem w głowę. To było straszne. Siedzieć bezczynnie i patrzeć jak koledzy nieudolnie kombinują.

Nasi chłopcy atakowali bardzo nieśmało. Belgowie byli również bardzo stremowani. Pierwsze dwie tercje minęły bezbramkowo. W trzeciej Adamowski pozwolił mi wyjść na lód. Mimo, że mięśnie miałem zastygłe od długiego siedzenia, skoro tylko stanąłem na kryształowej tafli, krew zaczęła mi grać jak nigdy. Śledząc spotkanie zza bandy doskonale zauważyłem pewne błędy przeciwnika. Zorientowałem się w mig że w tym składzie łatwiej aniżeli z Niemcami mogę ryzykować solowe przeboje. Minąłem więc atak Belgów i znowu głuchy na wołania kolegów pędziłem jak furiat na bramkę. Obrońcy belgijscy czekali przyczajeni. Rzuciłem parę razy ciałem w lewo w prawo, dla zmylenia przeciwnika i… stanąłem przed olbrzymim jak dąb bramkarzem.

To był zaledwie moment, ale chwila te wtedy wydawała mi się że trwa wiecznie. Czekałem przecież co zrobi bramkarz jak zareaguje – czy ja już mam strzelać czy poczekać a jeżeli tak to przecież wkrótce mogą mi odebrać krążek. Myśl moja pracowała z zawrotną wprost szybkością. Belg nie wytrzymał nerwowo. Rzucił się na lód. Wtedy spokojnie zgodnie z ulubionym zwyczajem wŤinąłem poprostu krążek do siatki. Na trybunach po momencie śmiertelnej ciszy wrzawa nie do opisania. Wyjąłem spokojnie krążek z siatki, minąłem bramkarza i z uśmiechem Ba twarzy podałem czarny kauczuk sędziemu. Prowadziliśmy 1:0. Wynik ten zresztą nie uległ już zmianie.

Zakwalifikowaliśmy się do półfinału lecz tam przegrywamy z Czechosłowacją 0:1 i USA0:4. Potem wałcząc o czwarte miejsce w swojej grupie ulegamy Szwajcarom 1:3 i remisujemy z dość słabą zresztą drużyną Węgier 1:1. Sensacją mistrzostw była porażka drużyny kanadyjskiej w meczu z USA 1:2. Tak więc po finałach pierwsze miejsce zajęła Ameryka, drugie Kanada, trzecie i tytuł mistrza Europy przypadło Czechosłowakom. Poiska uplasowała się na siódmym miejsca.

Po moich zagraniach w Czechosłowacji, a szczególnie po bramce strzelonej u Belgówbyłem pupilkiem drużyny.

Wszyscy nawet ci starzy zawodnicy zaczęli mnie wysoko cenić. Jednym słowem „cena” na mnie niewspółmiernie podskoczyła.

ZMIENIAM BARWY

Latem 1931 roku przeszedłem do Cracovii. Stało się to za sprawą… przykro dziś doświadczonemu człowiekowi przyznać – pewnej młodej uroczej Basi, w której byłem zakochany po czubki włosów. Otóż ta Basia, doskonała zresztą pływaczka Cracovii oświadczyła mi, że przestanie ze mną „chodzić” jeżeli nie przeniosę się do Cracovii. Cóż miałem robić. Miłość zwyciężyła, choć przykro było mi się rozstać z Sokołem, który mnie wychował.

Kierownictwo Sokoła absolutnie nie chciało zezwolić na moje odejście. Opinia publiczna była jednak zgodna co do tego. że jeżeli już to niechaj Cracovia ma drużynę złożoną z samych asów.

I tak znalazłem się w Cracovii, gdzie grałem na środku ataku. Za towarzyszy miałem takie podówczas już sławy, jak Marchewczyka. Kowalskiego. Obydwaj podzielili między siebie cenne zalety hokeisty. Marchewczyk miał zaskakujący strzał, Kowalski- świetny refleks i umiał się dobrze ustawiać. Ja natomiast wg. opinii kierownictwa odznaczałem się niebywałem spokojem w akcji, .dobrze opanowanym dryblingiem i znaczną szybkością.

Od pierwszego miesiąca sezonu 1833/34 cała nasza trójka trenowała na sztucznym lodowisku w Katowicach.

Moj debiut w ataku „Trzech muszkieterów” (takie miano otrzymaliśmy) odbył się w meczuKraków – Praga, w którym zwyciężyliśmy 4:1. Było to pierwsze poważniejsze zwycięstwo zwłaszcza że drużyna Czechosłowacji należała przecież do czołówki europejskiej.

Nasz sukces powtórzyliśmy jeszcze wygrywając z drużyną Opawy 3:1.

ZNOWU W KRYNICY

Zwyczajem każdege roku w dniach od 1 – 8 stycznia na lodowisku krynickim odbywał się tzw. turniej noworoczny z udziałem wiedeńskiej drużyny Waering, AZS, Pogoni iCracovii. Zwyciężyliśmy wiedeńczyków 4:0, AZS 2:0, i Pogoń 3:0. Muszę zaznaczyć że dawniej bramki nie padały tak obficie, stały temu na przeszkodzie przepisy między innymi o spalonym, nie pozwalając na pewne akcje. Przepisy te już po wojnie były trzykrotnie zmieniane, jako nieżyciowe. Można powiedzieć, że cztery bramki strzelone wówczas równały się dziesięciu obecnym.

W sezonie 33/34 w polskim hokeju nie zaszły żadne szczególne zmiany. W Mediolanie w mistrzostwach Europy pierwsze miejsce zdobyli Niemcy. Decydującą bramkę strzelił młody smarkacz uczeń liceum – George. Jako „prezent” za tą „mistrzowską” bramkę Hitler rozkazał wydać mu świadectwo maturalne bez zdawania egzaminu oraz nowoczesny motocykl BMW. W końcu lutego mieliśmy rozgrywać mecz z Niemcami Krynicy. Przyszły jednak tak gwałtowne ciepłe dni (termometr wskazywał plus 20 stopni) że z lodowiska pozostała duża brudna plama.

Mecz przeniesiono do Katowic. Torkat pokrył się anemiczną warstwą lodu, tak nikłą, że czuło się po prostu pod łyżwami rury instalacji chłodniczej a miejscami przy zetknięciu łyżwy z betonem leciały iskry.

Drużyna Niemiec przybyła z całym pociągiem kibiców. Upał panował nie do wytrzymania. Niemcy „okuci” w grube wełniane dresy pocili się jak myszy. Polacy wystąpili w lekkich przewiewwnych koszulkach i to niewątplwie zadecydowało o kondycji no i wygranej.

Pierwsza tercja była bezbramkowa, druga przyniosła pierwszą bramkę strzeloną przez Nowaka. Jaennecke dwoił się i troił. Na próżno! Byliśmy panami lodu i krążka. Uzyskaliśmy drugą i trzecią bramkę.

W trzeciej tercji Kowalski i Król strzelili następne dwie bramki ustalając wynik dnia 5:0.

W roku 1935 miały się odbywać się mistrzostwa świata w Davos. Wraz zMarchewczykiem Kowalskim wyznaczony zostałem do pierwszego ataku naszej reprezentacji.

Do Davos przyjechaliśmy dosłownie za pięć minut dwunasta. Rzecz jasna zmęczeni podróżą no i zmiana ciśnienia dała nam się porządnie .we znaki i w konsekwencji odbiły się na kondycji.

Zamieszkaliśmy w Davos – Dorf miejscowości o charakterze wybitnie sportowym. Opodal leżące Daves – Platz Klosters to znowu uzdrowiska. Uwagę moją zwróciło przede wszystkim mnóstwo małych lodowisk przy hotelach i kawiarniach. W ogóle kawiarnie na lodzie i kelnerzy na łyżwach są tam najzwyklejszym zjawiskiem. Na lodowiskach tych starsi panowie przeważnie Anglicy Holendrzy poubierani dziwacznie grali w ulubiona grę curlinga. Jest to rodzaj kręgli nd lodzie.

W wolnych chwilach od zajęć urządzaliśmy wycieczki na pobliskie szczyty (oczywiście lylko kolejkami) próbowabimy także swoich sil na torze saneczkowym. Jeden z takich „wypadów” omal nie skończył aę poważną kontuzją.

Nadszedł dzień mistrzostw. Po oficjalnych otwarciach rozpoczęły się rozgrywki. Nasza drużyna rozegrała pierwszy mecz z Niemcami - mistrzami Europy z 1933 r. Wygraliśmy 3:1. Drugi natomiast mecz z Francuzami przegrywamy 2:3. Ten mecz stanowił znowu w historii polskiego hokeja „reweIację”. Przyglądało mu się aż.. 10 widzów. Nie dziwiłem się zresztą zbytnio temu – bowiem na głównym lodowisku odbywał się mecz bożków hokeja -Kanadyjczyków Anglią. Sam gdyby nie obowiązek byłbym chętnie oglądał zamorskich diabłów.

Spotkanie z Włochami które zakończyło się wynikiem 1:1 zamieniało się chwilami do walki wręcz. Znowu ławka kar byłą ciągłe okupowana. W tym meczu doszło po raz pierwszy do rozdźwięku w naszej trójce. Wyrzucaliśmy pod swoim adresem takie soczysta epilety, że nawet prasa niemiecka określała to jako „nieparlamentarne i niesportowe wyrażenia Polaków”.

No cóż – Polacy niestety nie umieją trzymać języka za zębami.

Rewanżowy mecz z Niemcami przegraliśmy 1:5 zwyciężyliśmy natomiast Belgię 12:2. W tym spotkaniu strzeliłem 3 bramki.

W wolnych dniach od spotkań oglądałem z kolegami mecze innych drużyn, opalaliśmy się w łaskawym bardzo stońcu Szwajcarii, jeździliśmy kolejkami a raczej wyciągami krzesełkowymi zwanymi tam „Sie und Er” na pobliskie góry, robiliśmy sobie nawzajem niewinne i bardzo „winne” figle. Ostatni mecz w turnieju pocieszenia rozegraliśmy z Węgrami. Ten mecz rozpoczął się już feralnie. Arbitrzy którzy mieli sędziować spotkanie chrapali smacznie w hotelu (przypuszczalnie odsypiali przetańczoną noc) i nie stawili się na lód.

Jako sędzia wystąpił znaleziony pa długich poszukiwaniach niemiecki bramkarz Ball. Mecz po nieciekawej grze zakończył się wynikiem 1:1.

Skończyły się mistrzostwa. Pierwsze miejsce i tytuł mistrza świata zdobyte Kanada, mistrzostwo Europy przypadło Szwajcarii. Polska na 15 uczestniczących drużyn zajęła 10 miejsce…

W drodze powrotnej do kraju rozegraliśmy jeszcze szereg spotkań w Arosie i Opawie. „Po drodze” zdobyliśmy Puchar słońca w Arosie, wygraliśmy z drużyną WEF 2:0 przegraliśmy w Opawie 3-2. W tych latach jak wiadomo bramki nie były zaopatrzone w siatki toteż krążek który wpadł nawet do bramki odbił się i był częstokroć nie zauważony przez sędziego. Tak też było i w tym meczu i może dlatego przegraliśmy.

WIELKA PRZYSIĘGA

W lecie 1935 roku podczas mistrzostw lekkoatletycznych Polski w Krakowie złożyłem wobec Wajsówny, Walasiewiczówny Kusocińskiego przysięgę olimpijską. Zostałem przecież, wraz z Marchewczykiem Kowalskim powołany z okręgu krakowskiego do kadry olimpijskiej.

Wzruszony powtarzałem wielkie słowa przysięgi. Wierzyłem wtedy święcie że pozostanę jej wierny. I tak się też stało.

Na .początku sezonu 1935/36 nasz team olimpijski wyjechał do Hamburga, zostaliśmy zaproszeni na otwarcie sztucznego lodowiska.

W Hamburgu mieliśmy zabawną przygodę która skończyła się… doprowadzeniem nas do władz miejskich. Nie, nie. wcale nie upiliśmy się awanturując się po ulicach. Ot po prostuStupnicki wypowiedział pod adresem pewnej utlenionej blondynki komplement który ona źle zrozumiała. Siedzący obok niej partner stanął w obranie honoru białogłowy. Wybuchła awantura, która skończyła się jak już powiedziałem w komisariacie. Za zakłócenie spokóju musieliśmy jako karę wpłacić 500 marek na tzw. Winler – hiłfe. Byliśmy wściekli, w kieszeniach pozostały pustki.

Wściekłość ta nie ominęła nas zresztą także na lodzie. Oba spotkania z hamburskimSchlittschu-Clubem miały dramatyczny przebieg. Przegraliśmy 1:2 i 3:4.

Po powrocie do kraju rozegraliśmy w Katowicach mecz z Rumunią (zwyciężyliśmy 7:2) i Japonią 5:1. Strzeliłem wtedy jedną bramkę i. widocznie moja gra bardzo przypadła do gustu Japończykom skoro zaproponowali mi wyjazd do Tokio w charakterze trenera. Odmówiłem z różnych zresztą przyczyn. Co gorliwsi domyślali się, że zatrzymuje mnie… – miłość. Ja twierdziłem, że jestem przywiązany do klubu, do kraju, że nic chcę rezygnować z kariery zawodniczej itp. Mniejsza z tym kto miał rację. Zostałem, to było ważne.

I znowu staję przed wielkim wydarzeniem w moim życiu. 23 Stycznia 1936 roku drużyna polska w składzie: Głowacki. Kasprzak, Król. Kowalska, Kasprzycki, Ludwiczek. Lemiszko, Marbewczyk. Sokołowski. Stogowki, Przeżdziecki. Stopnicki, Zieliński i ja wyjechała do Garmisch Parłenkirchen.

Zamieszkaliśmy w bardzo przyjemnym hotelu „Zu drei Mohren” gdzie m. in. zakwaterowana byli bobsleiści amerykańscy.

Garmisch tonęło w powodzi różnokolorowych flag 28 państw, ulicami płynęły lawiny ludzi i sznury samochodów. Panował tak nieopisany ruch i zgiełk, że trudno było usłyszeć własny głos. Niemcy przyjmowali olimpijczyków i podróżnych naprawdę wspaniale. Wzniesiono nowe budowle, obiekty sportowe, zorganizowano specjalną służbę, która po prostu odgadywała myśłi przybyszów…

Czas dzielący nas od Igrzysk spędzaliśmy na treningach. Miałem wtedy pewną przygodę, która omal nie skończyła się tragicznie a mianowicie wpadłem po uszy do lodowatej zimnej wody jeziora Riesersee. Po wydostaniu się na brzeg rzecz jasna mokry do ostatniej nitki i szczękając zębami (było wtedy 20 stopni mrozu), pobiegłem szybko do szatni. Koledzy ściągnęli ze mnie przemoczone i sztywniejące z mrozu ubranie, natarli mnie śniegiem i napoili gorącą herbatą z rumem. Tylko dzięki tym zabiegom umknąłem zapalenia płuc.

OLIMPIADA I PIERWSZA KONTUZJA

6 lutego nastąpiło uroczyste otwarcie IV Zimowych Igrzysk Olimpijskich, Polska znalazła się w I grupie wraz z Kanadą, Austrią Łotwą.

Pierwszy mecz wypadł nami kanadyjczykami. Możecie sobie wyobrazić jakie uczucia nami miotały, oczywiście strach brał góręprzed wszystkimi. Mecz z drużyną liścia klonowego rozgrywaliśmy w czasie gwałtownej zamieci śnieżnej, która szalała do tego stopnia, że krążek ginął po prostu w śniegu. Co kilka minut przerywano grę i zamiatano lód.

Pierwsza tercja skończyła się wynikiem 5:0. W drugiej tercji poszło nam nieco lepiej. Uzyskaliśmy i bramkę, którą strzelił… zawodnik kanadyjski olbrzymi Murray a wyjmowaliśmy tylko dwa razy krążek z naszej siatki. Tercja ta odznaczała się juz bardziej przemyślanymi akcjami a nawet odwarzyliśmy się kombinować raidy ofensywne na bramkę kanadyjczyków. Najlepiej jednak spisaliśmy się w trzeciej tercji, w której jak stwierdzili obserwatorzy i prasa, byliśmy chwilami równorzędnymi partnerami.

Trzecia tercja – ponieważ zaczęła się ofensywnie – przemieniła się wkrótce w krwawy mecz. Pierwszej kontuzji uległem właśnie ja. A było to tak. Po odebraniu krążka Kanadyjczykowi chcąc za wszelką cenę ratować honor polskich barw, ruszyłem w pełnym gazie na bramkę Moora. Na polu bramkowym „oczekiwało” mnie dwóch zawodników. Jednym z nich był Murray jak już powiedziałem zawodnik o niespotykanej sile, potężny i rosły jak dąb. Gdy sunął na łyżwach trzeszczałia pod nim tafla.

Rozstawili się więc tworząc między sobą lukę. Na moment nawet nie przypuszczałem, że był to podstęp. Gdy mijałem ich rozszałały, Murray chwycił mnie na ramię. Fiknąłem kozła i… straciłem przytomność. Zniesiono mnie z lodu na noszach i odwieziono do szpitala.

Z tego spotkania wyniosłem „tylko” złamaną kość nosową, rozdarty policzek, przeciętą wargę i nadwyrężony piąty kręg. Po zabiegach odwieziono mnie do hotelu. Lekarze zabronili ml absolutnie brać udział w jutrzejszym spotkaniu z Austrią. Nie wytrzymałem. Z pokiereszowaną twarzą i zaplastrowanym karkiem stanąłem na tafli. Mecz z Austrią broczył przez cały czas krwią. Pierwszą ofiarą pada Ludwiczak, który dostał kijem w twarz. Byt to złośliwy i umyślny fauł. Niestety sędzia Loieq (przypominacie sobie to ten sam któremu na turnieju w Krynicy rzucono kalosz na lód) chcąc widocznie odgryźć się na polakach nie widzi tego i nie przerywa gry. Dopiero na nasze kategoryczne żądania przerwał grę, ale nie posłał Austriaka na ławkę kar.

W chwilę po tym incyndencie Kowalski dostaje znowu kijem w twarz doznając wylewu krwi w gałce ocznej. I znowu sędzia nie zauważył faula.

Trzecia tercja od samego początku obfituje w brutalne zagrania Austriaków. Nasze nerwy również nie wytrzymują. Marchewczyk niby przypadkowo uderza austriaka kijem w twarz. Ale tym razem sędzia Loicq momentalnie dostrzega przewinienie. Posyła Marchewczyka na 2-minutowy „odpoczynek”. Wtedy to pada pierwsza bramka dla Austrii a wkrótce potem druga strzelona przez Nowaka. Dla wszystkich stało się jasne, że przeciwników mamy dwóch: Austrię i sędziego.

Sądziliśmy, że nie ma już dla nas ratunku. Ale oto pada upragniona bramka ze strzału Kowalskiego. Rzucamy wtedy na lodowisko wszystkie nasze umiejętności, inicjujemy szaleńcze wprost ataki. W jakiś czas potem dostałem krążek na kij. Minąłem błyskawicznie rozstawionych austriaków i stanąłem sam na sam z bramkarzem. Ostrym strzałem posłałem krążek do siatki. Wtedy odezwała się syrena. A więc jest bramka – to była moja pierwsza myśl. Jakieś było moje i całej drużyny zdziwienie kiedy oznajmiono nam, że sędzia bramki nie uznał twierdząc, że strzał padł już po czasie. Kiedy przypomnieliśmy mu, że czas gry mija dopiero z chwila umilknięcia syreny – oznajmił, że krążek został posłany nieprawidłowo bo łyżwą.

Przegraliśmy mecz i to zamknęło nam drogę do dalszych rozgrywek.

Turniej w Ga-Pa obfitował w wiele sensacji ale tej jaką była porażka Kanady w meczu z Anglią nie pamiętała historia hokeja. Tak więc pierwsze miejsce zajęła Anglia, drugie Kanada dalej USA, CSR, Niemcy i Szwecja.

Wróciliśmy do kraju wszyscy niemal kontuzjowani.

TYM RAZEM W LONDYNIE

Nie danym nam było solidnie wypocząć. Na progu sezonu 36/37 cały świat sportowy czynił znowu przygotowania do mistrzostw świata w Londynie. Oczywiście zostałem wyznaczony do reprezentacji Polski.

Droga do Londynu prowadziła m. in. przez Berlin, gdzie rozegraliśmy mecz z tamtejszą drużyną German Canadians ulegając 2:7. Nazajutrz w rewanżowym meczu ulegliśmy już tylko 1:5 przy czym honorową bramkę strzeliłem właśnie ja.

Po jednodniowym odpoczynku jedziemy do stolicy Anglii. Cóż to była za podroż i jakie pierwsze zetknięcie z Anglią. Do dziś na wspomnienie londyńskich mgieł i deszczy dostaję gęsiej skórki.

Po rozlokowaniu się w eleganckim Imperial Hotelu rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta a przede wszystkim nowoczesnych sztucznych lodowisk. Były to olbrzymie kryte hale mogące pomieścić 10 do 12 tys. widzów. Później obeszliśmy dostępne dla nas skley, magazyny, wystawy, trafiając na koniec do słynnego gabinetu figur woskowych.

Skończyły aie włóczęgi londyńskie. Nadszedł dzień 19 lutego w którym nastąpiło uroczyste otwarcie mistrzostw świata w hokeju. W mistrzostwach uczestniczyło 11 państw z Kanadąna czele.

Nasz start w igrzyskach wypadł bardzo pomyślnie. Wygraliśmy już w pierwszym spotkaniu ze Szwecją w stosunku 3:0. To zwycięstwo wywołało nie małe zdziwienie i… zamieszanie. Szwecja uchodziła przecież za faworyta igrzysk.

Drugie spotkanie wypadło nam z Kanadą. Godziny poprzedzające te nierówną przecież walkę spędziliśmy na obmyślaniu taktycznych posunięć a ja imaginowałem sam dla siebie szereg akcji. Na idealnie przygotowanym lodowisku Wembley stanęliśmy jednakże bardzo spokojni i opanowani. Pierwsza tercja była raczej wzajemnym poznawaniem. Kanadyjczycy wygrali ją 3:1. Jedyną bramkę dla naszych barw zdobył Marchewczyk z mojego podania. Drugą tercje przegrywamy 5:1. W trzeciej tercji rozegraliśmy się na całego. Niewiele jednak skorzystaliśmy bowiem Kanadyjczycy ustawicznie siedzieli na naszej tercji nękając raz po raz bramkarza Przeździeckiego. Wtedy to dostawszy od bramkarza. krążek, dopingowany przez publiczność puściłem się jak szalony w kierunku bramki przeciwników. Cała piątka spod znaku liścia klonowego pognała za mną co sił. Syszałem za sobą świszczące oddechy gońców. Napróżno. Byłem szybszy. wtedy to właśnie w tak gorącej chwili przypoomniały mi się błyskawicznie wszystkie moje niepowodzenia z okresu „niemowlęctwa hokejowego”. Nie – tym razem nie mogę spudłować. Strach? Trema? Te uczucia były mi zupełnie obce. Przyspieszyłem tempa podjeżdżając swoim zwyczajem bardzo blisko bramki. Silnym uderzeniem posłałem krążek do bramki przeciwnika. Strzeloną bramką ustanowiłem wynik dnia 8:2.

Był to nasz udany mecz a ja osobiście w ocenie sprawozdawców i publiczności dałem koncert gry w hokeja. W szatni odwiedził mnie prezes Kanadyjskiego Związku Hokeja proponując mi wyjazd do Ottawy. Nie przyjąłem tej niewątpliwie bardzo ponętnej oferty. Dlaczego? Pytajcie bocianów dlaczego z takim uporem powracają rok w rok pod strzechy polskie.

Drużyna polska w dalszych rozgrywkach londyńskich osiągnęła swą .szczytową formę. Wygrałyśmy z Francją 7:1, której 2 bramki strzeliłem właśnie ja. Resztą podzielili sięStupnicki. Sokołowski, Kowalski Marchewczyk.

Nie będę analizował dalszych spotkań w półfinałach. Dość powiedzieć, że karierę londyńską zakończyliśmy spotkaniem z Czechosłowacją o piąte i szóste miejsce. Ostatecznie zajęliśmy 6 miejsce, choć niewiele brakowało abyśmy uplasowali się w finale.

Mecz mistrzowski Kanada – Anglia miał bardzo burzliwy przebieg. Doszło do strać na kije, ponieważ sędzia posłał na ławę kar kanadyjczyka. Wtedy to pozostali zawodnicy rzucili się na go spodarzy okładając ich kijami. Na odsiecz zaatakowanym pośpieszyła zgromadzona publiczność, a szczególnie marynarze. Powstał taki nieopisany zgiełk i zamieszanie, że stychać było jedynie dzikie okrzyki i szczek hokejowego oręża.

Sytuację uratował niespodziewanie… kapelmistrz orkiestry, który kazał zagrać hymn angielski. Skoro tylko rozpoczęły się pierwsze takty „God save the King” okładające się bractwo i trybuny zastygli. Zapanowała bezwzględna cisza. Wtedy to sędzia nakazał publiczności opuścić lodowisko a winnych posłał na ławę kar. Wrażenie było imponujące. Mecz wygrała Kanada w stosunku 3:0 zdobywając tym samym tytuł mistrzowski.

Wróciliśmy do kraju rozgrywając jeszcze po drodze szereg spotkań ze zmiennym powodzeniem.

Pod koniec sezonu 1936/37 spotkało mnie duże wyróżnienie. Międzynarodowa Federacja Hokeja na Lodzie powołała mnie jako jednego Polaka w skład reprezentacji Europy przeciwko Kanadzie. Mecz jednak z powodu nagłego wyjazdu drużyny kanadyjskiej do kraju nie doszedł do skutku.

„SEDMICZKA W PRADZE”

W sezonie 1037/38 dochodziłem do swojej szczytowej formy życiowej. Wszystkie spotkania stanowiły pasmo moich zwycięstw i zwycięstw mojej drużyny „Cracovii”. Powiem tylko, że na 17 spotkań „Cracovia wygrała 13 – przegrała 2 i 2 zremisowała, uzyskując stosunek bramek 51:10. Ale oto zbliżały się znowu mistrzostwa świata w Pradze.

Nasza reprezentacja uzyskuje tam zaledwie 7 miejsce bowiem po trzech zwycięstwach „poprzestaliśmy” na pófinałach – nie dochodząc do rozgrywek finałowych.

Pasmo niepowodzeń zapoczątkowała drużyna SzwecjiSzwajcarii ulegamy w stosunku 1:7, podobnie przegrywamy z Anglią. Ten mecz należał do niezwykle błyskawicznych. Ledwo co przebrzmiały dźwięki hymnu, a już bramkarz polski wyjmował krążek z siatki. Honorową bramkę przy niezwykłym entuzjazmie zgromadzonej publiczności zdobyłem ja. Muszę dodać, że ja właśnie popularny w Czechosłowacji „sedmiczka” byłem ulubieńcem tamtejszej publiczności.

I znowu w finałowym spotkaniu stanęli naprzeciw siebie „wieczni rywale. Kanada iAnglia. Wygrali Kanadyjczycy wywożąc tytuł mistrza za Ocean. Anglia zadowoliła się tytułem mistrza Europv, a Polska zajęła dopiero 8 miejsce. Turniej praski należał do udanych w całej linii. W ciągu 10 dni mistrzostw, przez Zimowy Stadion przewinęło się 180.000 widzów. Wszystkie billety były rozchwytywane.

Moje opowiadanie dobiega pomału końca chociaż jesteśmy dopiero w naszej podróży w latach 1938/39. Był to niestety okres szczytowy mojej formy życiowej. Późniejsze lata siłą rzeczy przekreśliły,rozwój polskiego hokeja, a więc i mój. Opowiem jednak o ostatmeh dniach hokeja, tj. o mistrzostwach świata w Bazylei. Mistrzostwa zgromadziły elitę hokejowa świata. Drużyna polska wyjechała do Szwajcarii w następującym składzie:Andrzejewski, Stogowski, Burda, Kasprzycki, Jarecki, Przedpełski, Urson, Werner, Kowalski, Marchewczyk i ja.

W drugim dniu po otwarciu igrzysk rozegraliśmy już nasz pierwszy mecz turniejowy pokonując Holandię 9:0 przy czym przeciwnicy strzelili sami, dwie samobójcze bramki.

W meczu z Holandią strzeliłem 4 bramki ale też zdobyłem nową kontuzję. W drugiej tercji środkowy napastnik holenderski uderzył mnie – niechcąco – kijem w brew. powodując przecięcie łiku. Krew zalała mi twarz. Po zabiegach wróciłem ponownie na lód i… strzeliłem dwie dalsze bramki.

Następne spotkania, a było to z Kanadą i  Szwajcarią przegraliśmy w identycznych stosunkach 0:4 Nic tu nie pomagały nasze najłepsze chęci i wywszukane kombinacje. Chłopcy z klonowym liściem, byli o niebo lepsi. Szwajcarów natomiast gnietliśmy swoją przewagą. Fakt, że na 7 minut przed końcem meczu wynik był 0:0, świadczy o naszej grze. Później jednak wskutek fałszywie zastosowanej defensywy, zamiast ofensywy otrzymalismy aż 4 bramki.

Spotkanie z Węgrami rozstrzygamy na naszą korzyść (5:3). Dla mnie osobiście mecz ten stanowi bardzo miłe wspomnienie, zostałem bowiem uznany jako największy gracz – gentlemen turnieju. Otrzymałem z tego tytułu wiele gratulacji, kwiatów no i… pocałunków pięknych kobiet. Przyznam się, że jedna z nich w przerwach między jednym pocałunkiem w policzek, a drugim uczyniła mi wcale przyjemne wyznanie i… propozycję małżeństwa. Była córką bankiera. Byłem jednak niezachwiany w mojej miłości., do Polki.

Wracaliśmy do kra|u wywożąc szóste miejsce w klasyfikacji światowej, a czwarte w europejskiej. Mistrzostwo świata i tym razem przypadło Kanadzie.

OSTATNIE DNI HOKEJA

Rok 1939 znacznie przybliżył polski poziom hokeja do światowego. Organizowano częste spotkania międzynarodowe, a wyniki jakie polska drużyna reprezentacyjna odnosiła w tych spotkaniach mimo porażki mówiły, że jednak niekiedy byliśmy prawie równorzędnymi partnerami.

Wybuchła wojna. Skończyło się wszystko i moja forma, walka i nadzieja. W 1940 roku przeniosłem się z ukochanego Krakowa do Warszawy. Ciężkie, trudne dni pełne niebezpieczeństwa oderwały moją uwagę całkowice od hokeja, zmuszając do walki o kawałek chleba.

Mimo to przypinałem kilkakrotnie łyżwy, jeżdżąc w Dolinie Szwajcarskiej, ale i z tego wkrótce zrezygnowałem. W jakiś czas potem „ślizgałern” aię trochę na ślizgawce w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Ale i tu było niebezpiecznie. Przeniosłem sie więc na niewielką ślizgawkę na Nowym- Świece. Trafili tu jednak pewnego dnia Niemcy urządzając „obławę” tak że zmuszony byłem uciekać ze ślizgawki przez płot.

Zaniechałem więc już zupełnie „treningów” zwątpiwszy, że ta ponura noc hitlerowska może się szybko skończyć. Chwyciłem się ciężkiej pracy, aby oderwać udręczoną myśl i serce od tragedii mojej ojczyzny.

I taki jest proszę państwa koniec drugiej tercji mojego „meczu życia”. Czy skończyłem ją źle? Nie – zmuszono mnie do tego. Przeciwnik – hitlerowskie Niemcy był silniejszy. Ulegli mu niemal wszyscy.

POWRÓT NA LÓD

Skończyło się. Tak, wojna przeorała swoim pazurem nasz kraj wzdłuż i wszerz. Ale oto – i to jest chyba najcenniejsze u nas Poiaków – w 1946 r. kiedy nie przebrzmiały jeszcze salwy karabinowe stanęliśmy wszyscy do budowy „jutra”. I ja wraz z moimi kolegami stanąłem w 1945 roku po sześcioletniej przerwie ponownie na lodowisko. Spotkaliśmy aię prawie wszyscy.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności i dzięki staraniom Michalika udało się zachować dwa komplety ekwipunku hokejowego, jeden reprezentacji Krakowa, drugi Cracovii.

Po półrocznym prawie treningu zaczęliśmy rozglądać aię za przeciwnikiem. Odnowiliśmy kontakty z Czechosłowacją, w wyniku których był pierwszy mecz, w grudniu 1945 r. na Zimowym Stadionie w Pradze. Przegraliśmy 2:11.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy sie właśnie w Cieszynie, wygrywając z tutejszym Piastem dwa mecze w stosunku 4:1 i 3:1.

Następne lata znaczone są wytężoną pracą nad uzyskaniem formy. Przypominały mi one chwilami moje lata młodzieńcze i pierwsze kroki na lodzie. Z równym jak wtedy zapałem tronowałem, chcąc zdobyć za wszelką cenę dawną swoją formę.

Pierwszą większą międzynarodową imprezą hokejową po wojnie były mistrzostwa świata w Pradze.

Mimo, że na lodowisku w Pradze przyjmowano nas z uznaniem i aplauzem, stanowiliśmy przecież drużynę składającą się ze… starszych panów. Będę dyskretny i powiem tylko, że asy atutowe drużyny miały dobrze po 30.

Wbrew przewidywaniom wypadliśmy w Pradze bardzo dobrze. Np. w meczu z USAprowadziliśmy nawet 2:0 – ale w końcu przegrywamy 2:3. Podobnie ze Szwecją- potęgą hokejową Europy – przegrywamy tylko 3:4. Te wyniki zawdzieczamy przede wszystkim ambicji, rutynie i mądrej taktyce.

Kilkuletni zastój w polskim hokeju przerwał dopiero wyjazd naszej reprezentacji do ZSRRw końcu lutego 1949 r. Zrozumiałe, że wyjazd ten wywołał nie tylko ogólne zainteresowanie, ale także, powiedziałbym, zamieszanie. Czyniono gwałtowne przygotowania, forsowne obozy kondycyjne, no a domysłów kto ostatecznie pojedzie, nie było końca. Wszyscy byliśmy bardzo ciekawi poziomu radzieckiego hokeja, o którym na ogół mówiło się, że nie należy do czołówki. Muszę dodać, że hokej kanadyjski wprowadzono tam dopiero w 1948 roku. Przedtem uprawiano tzw. hokej rosyjski. Styl ten polegał na tym. że meczę rozgrywało się na lodowisku o wymiarach boiska piłkarskiego, przy czym drużyna składała się z 11 zawodników. Zamiast krążka używało się piłeczki podobnej do tej jaką rozgrywa się mecze hokeja na trawie.

Przyjechaliśmy więc do Moskwy. Witano nas bardzo serdecznie a nawet wylewnie. Na dworzec przybyli tłumnie hokeiści radzieccy ze świetnym Bobrowem. Przez kilka dni rozgrywaliśmy mecze sparringowe dla treningu i poznania przeciwnika. Oficjalne spotkania Warszawa — Moskwa i Polska — ZSRR wyznaczone zostały na pierwsze dni marca. Tak więc przy 18 – stopniowym mrozie i 40.000 widzów rozpoczęliśmy na stadionie Dynamo nasz pierwszy mecz. Nasi przeciwnicy z miejsca narzucili szalone wprost tempo. Zastowali grę zespołową, błyskawiczne i niespodziewane ustawianie się na wolnych pozycjach. Grali przy tym bardzo spokojnie i czysto. Nasza drużyna w przeciwieństwie do ogospodarzy dała początkowo koncert chaotycznej gry. Na bramkę drużyny polskiej raz po raz strzały. W trzeciej tercji Moskwa prowadziła 4:1. Dopiero pod koniec tej tercji drużyna nasza znalazła siebie. Palus strzelił drugą bramkę a nasz atak inicjował częste i przemyślane akcje.

Wtedy to właśnie doznałem kontuzji, która zmusiła mnie do opuszczenia lodowiska. Mianowicie, kiedy w pewnej chwili wystartowałem do krążka, Bobrow, może przypadkowo, a może i nie podciął mi nogi. Będąc w pełnym gazie wylądowałem głową na bandzie. Przytomność odzyskałem dopiero w hotelu, a po przewiezieniu mnie do szpitala, okazało się, że mam pęknięcie czaszki.

Po 20-dniowym pobycie w szpitalu moskiewskim, wróciłem do zdrowia. Wkrótce też opuściłem Moskwę.

W następnych latach występowałem jeszcze w barwach Cracovii, nie biorąc juz jednak udziału w imprezach międzynarodowych.

Ukończyłem kurs trenerów i poświęciłem się przede wszystkim tej formie pracy w hokeju. Trenowałem Spartę nowotarską a także wspólnie z Kasprzyckim Zarzyckim kadrę narodową. Moja praca w Nowym Targu (do 1955 r.) dawała mi dużo zadowolenia. Widziałem, że pod moim okiem wyrastają młodzi, którzy tak jak ja kochają hokej i którzy z pewnością zastąpią mnie na lodowiskach polskich. Powie ktoś, że to jest tzw. cicha rezygnacja. I tak i nie. Umieć w porę zrezygnować z największych namiętności życia to też nie lada sztuka. A zresztą taki już jest porządek świata. Młodzi zastępują starszych.

1 oto koniec moich wspomnień. Wróciliśmy wspólnie do Cieszyna do początku mojego opowiadania. Pracowałem tu dopiero jeden sezon. I to były silne przeżycia. Spotkałem swoich dawnych kolegów z lat szkolnych krakowskich, mgr Śmitkowskiego, dr Gellena. Spotkałem zawodników: Nikodemowicza, Palucha, Olszowskiego, tak dobrze mi znanych z różnych obozów kondycyjnych. Zetknąłem się z innymi młodszymi i starszymi zapaleńcami hokejowymi. Przez okres kilku miesięcy zżyłem się (drużyna, którą trenowałem, pozwoli mi chyba na to stwierdzenie) ze wszystkimi, polubiliśmy się nawzajem. Lubiłem cichego „Tumbę”, dowcipnego „Pietra”, niesfornego Romka, młodego „żonkosia” Byrdyego, subtelnego „Bambo”. Zresztą nie czas i miejsce wyliczać tu swoje sympatie. Pracowałem z chłopcami i najmilszą zapłatą za mój cieszyński trud było wejście „Piasta” do I ligi Sukces tej drużyny był moim sukcesem, jej radości i smutki były moimi. Wiele razy i słyszałem, jak szeptali niektórzy „cóż może Wołkowskiego obchodzić „Piast”. on tu jest trenerem, ma określone zadanie do spełnienia i nic więcej”. A jednak to było coś więcej niż zadanie. To była moja ambicja, wcielenie mojej młodości i umiłowanie hokeja. Kochać sport to nie tylko patrzeć na własne osobiste sukcesy, to także cieszyć się z sukcesów innych.

Skończyłem pierwszy sezon cieszyński pomyślnie. W tym roku obchodzę również 30-lecie mojej „służby dla hokeja”. Dziś spoglądam za siebie z przestrzeni tych lat, pięknych, pełnych wzruszeń, przeżyć, zwycięstw i porażek. Dobrze i mocno przeżyłem te lata, pozostaną one najmilszą chyba częścią mojego życia. Mimo to oszałamia mnie ta cyfra 30 lat To jednak kawał czasu, a ja… cóż ja? Wzruszyłem się trochę tymi wspomnieniami. Wybaczycie mi wiec zapewne te mocne osobiste akcenty końcowe i refleksje. Niestety zwykłe to uczucie, kiedy człowiek chwilę przystanie i popatrzy na przebytą długą drogę.

Maria Różycka (Głos Ziemii Ciesyńskiej – 2.02/9.02/14.02/21.02/1.03/8.03/15.03/22.03/29.03/3.04 – 1957)